To będzie długi post, ale dla mnie bardzo ważny, może dlatego miałam problem z tytułem.
Wiele razy przymierzałam się do takiego posta, który chociaż trochę
dotknie spraw, którymi min. zajmuję się poza blogowym
światem, ale jakoś
nigdy nie byłam do końca pewna, czy powinnam tutaj o tym pisać, a przede wszystkim, czy chcę. Te dylematy wróciły do mnie zupełnie niespodziewanie ostatniej niedzieli, kiedy zabrałam się za wykończenie pewnej pracy, ale może po kolei...
Dawno nie brałam udziału w lekcjach decu, które prowadzą na zmianę
Renia>> i
Justynka>>. Mimo zachwytu nad efektami, które pokazują fachowcy w tej dziedzinie, ciągle mnie do tej mokrej roboty nie ciągnie. Tym razem postanowiłam jednak coś dorzucić do zabawy, bo w zasadzie, to nie musiałam wiele robić, aby wpasować się w temat "
kleimy wszystko, co nam wpadnie w ręce"
Mam na półce takie oto pudełeczko...
Przechowuję w nim kartki z życzeniami, jak już zejdą z wystawy. Całe pudełko (po butach oczywiście) kiedyś wykleiłam gazetami i wzmocniłam w środku dodatkową warstwą tektury, potem pomaziałam białą farbą i wykleiłam wydrukowanymi mandalami. Temat zabawy zmobilizował mnie tylko do tego, by je wykończyć, czyli przeszlifować delikatnie i nałożyć drugą warstwę lakieru. Znowu wyszło klasyczne B&W, ale cóż, taka moja uroda;-)
Nie wiem, czy to ma coś wspólnego z decu, ale wyklejone jest, więc może żabcia przełknie:-)
No i właśnie to pudełko, a właściwie mandale na pudełku spowodowały, że znów przyszło mi zmierzyć się ze swoim niezdecydowaniem..
Dobre dwa lata temu był w moim życiu taki czas, kiedy musiałam odstawić swoje robótkowanie. Ironia losu polegała na tym, że nie bardzo miałam siłę na wyplatanie z gazet, które wtedy u mnie niepodzielnie królowało, a moja głowa strasznie potrzebowała zajęcia. I wtedy zaczęłam rysować mandale, ot kolejne dziwactwo;-). Nie pisałam o tym swoim rysowaniu na blogu (
tu był mały wyjątek>>), bo jest z nim trochę tak jak z pisaniem wierszy do szuflady;-). Dziś robię to zdecydowanie rzadziej, ale mam ich niezłą kolekcję, są takie czarno-białe, jak ta którą sobie oprawiłam, bo to moja pierwsza...
ale są też mocno kolorowe, wszystko zależy od nastroju, może kiedyś pokażę ich więcej.
Bo w tym rysowaniu nie chodzi wcale o mandale, czy jakieś psychologiczno - magiczne teorie, ale o sam proces ich powstawania. To zajęcie wymagające dużego skupienia i tak wciągające, że jak już się zacznie, to zapomina się o całym świecie, a to akurat bywa czasem potrzebne każdemu ;-)
Nigdy wprost nie napisałam też na blogu, że choruję na raka, ale część z Was wie, bo poznałyśmy się trochę lepiej, a część pewnie się domyśla, bo tak się złożyło, że blog towarzyszył mi w chorobie więc pewnie łatwo można było wyczytać to między wierszami. Dziś też nie piszę o tym dlatego, żeby cały świat się dowiedział, jaka to ja biedna. Nie ja pierwsza i niestety nie ostatnia. Przywykłam, nauczyłam się żyć na nowo, bywa różnie jak w każdym "normalnym" życiu. Ważniejsze, chociaż czasem trudniejsze jest to, że kiedy tylko mogę staram się swoją historię przekuć w coś dobrego angażując się w profilaktykę chorób nowotworowych wśród kobiet. Głównie dlatego, że w naszym kochanym kraju (szczególnie tym moim -"małomiasteczkowym") coś takiego jak profilaktyka właściwie nie istnieje, a ja sama jestem doskonałym przykładem tego, do czego prowadzi brak odpowiedzialności za własne zdrowie. Oczywiście mogłabym zaraz się wytłumaczyć, że przecież nie miałam czasu, że życie pędzi, że miałam setki ważnych problemów na głowie, że jestem za młoda na raka, że jak to mówią co niektórzy "lepiej nie wiedzieć", że mieszkam w grajdole, gdzie do lekarza daleko itd., itp.... Poza tym czułam się całkiem dobrze, tylko "krzyże" mnie czasem bolały (a kogo nie bolą?), bywałam zmęczona (a kto nie jest?) trochę schudłam (a to akurat super;-)) ale wyniki badań podstawowych, które zafundowałam sobie w wersji rozbudowanej z okazji urodzin miałam wyśmienite. Wymówek można znaleźć tysiące, ale one czasu nie cofną. Nie zawsze da się w porę wykryć chorobę, ale są takie odmiany - typowo kobiece - które można wykryć bardzo wcześnie, jeżeli tylko pilnuje się badań profilaktycznych. Wiem że wiele z Was bardzo dobrze o tym wie, ja też wiedziałam, ale wiedza to jedno, a praktyka to zupełnie co innego
Sama trafiłam do lekarza właściwie przez przypadek, trochę to trwało zanim padła ostateczna diagnoza, ale była dla mnie tak szokująca, że na początku byłam przekonana, że to jakaś pomyłka. Stopień zaawansowania nowotworu był ostatnim, w którym podejmuje się jeszcze próbę wyleczenia, chociaż statystyki są mało obiecujące. Mogłabym długo opowiadać o chorobie, o leczeniu i o tym jak mierzę się z wiecznym strachem i życiem zawieszonym pomiędzy dwoma różnymi rzeczywistościami, ale nie o tym jest przecież ten blog i nie taki jest cel tego dość wyjątkowego posta.
Chodzi mi sprawę zdecydowanie ważniejszą, chyba "dorosłam" do tego by i tutaj na ten temat napisać, odważnie i wprost, tym bardziej, że przecież nasza część blogosfery, to świat mocno kobiecy. Właśnie trwa tydzień walki z rakiem szyjki macicy, więc z tej okazji chciałam Was poprosić abyście były dla siebie dobre i o sobie nigdy nie zapominały. Bo dopóki nie boli i przynajmniej pozornie nic się nie dzieje jest prawie stuprocentowa szansa na wyleczenie, jeżeli coś złego nas dopadnie. Liczenie na to, że problem nas nie dotyczy i że mamy na głowie ważniejsze sprawy to głupota, za którą można zapłacić nie tylko swoim zdrowiem i życiem, ale także strachem i cierpieniem osób nam najbliższych. Z doświadczenia wiem, że mój przykład podziałał na kobiety w moim otoczeniu, może dzięki temu co napisałam, zadziała na kogoś także tutaj.
Na zakończenie, dla tych którzy nie lubią za dużo czytać;-) grafika, która zgodnie z celem dla którego powstała, wędruje sobie po blogach i Facebooku, a której autorką jest
Anuk>>. Jej blog podczytuje od dawna, bo chociaż ma cięty język i bywa, że wsadza kij w mrowisko, to bardzo celnie opisuje ten mój "drugi" świat.