C(z)aS na lampę.

C(z)aS na lampę.

Mało ostatnio bloguję i robótkuję, bo się urządzam, i to dosłownie. Nareszcie "dorosłam" do tego by zadbać o siebie i urządzić sobie swój własny kąt. Egoizm w najczystszej postaci:-). Jedynym ograniczeniami w tej kwestii pozostają oczywiście fundusze i zdrowy rozsądek, ale sama nie wiem z czym mam większy problem.
Dziś chciałam Wam pokazać lampę, którą sobie uplotłam do tego własnego przybytku;-) Prosty kształt, "niedokładnie" bielone rurki i odrobina folku. Upleciona ze zwykłej gazety, która ma niestety tendencję do brzydkiego żółknięcia więc nadaje się raczej tylko do wyplatanek malowanych. 
Pogoda dziś piękna i leniwa (lato sobie o nas przypomniało?) więc bez zbędnej gadaniny proponuję najprostsze w odbiorze pismo obrazkowe w dużej ilości;-)
Kilka fotek z ogrodu, gdzie całość sobie dosychała...
 







i  mała sesja w moim ciągle pustawym pokoju...






Jeszcze nie podłączona, więc zdjęć "świecących" na razie nie będzie. Myślę, że jak już się urządzę do końca to się Wam pochwalę i wtedy lampa poświeci ;-)
Swoje splotki postanowiłam dorzucić do sierpniowego wezwania w Art-Piaskownicy>> 

 

Swego czasu Dorota>> napisała w komentarzu pod postem, że  moje kartkowe próby, to właśnie styl C&S. Kiedy przeczytałam temat wezwania i dodany do niego opis, to stwierdziłam, że to jest właściwie "quinta essentia" mnie i tego czym lubię się otaczać, więc postanowiłam coś popełnić w tym temacie. 
Tym razem postawiłam na  czysto, prosto i bardzo praktycznie.

Pozdrawiam cieplutko z leżaczka ;-)
P.S. Gdyby ktoś jeszcze miał ochotę na  koszyczek, to przypominam ;-)

http://papierolki.blogspot.com/2016/08/mam-trzy-latka.html



Erzac.

Erzac.

To mądre słowo w tytule zostało mi w głowie z dawnych czasów kiedy Internet w używaniu powszechnym nie istniał, a ja uwielbiałam rozwiązywać krzyżówki, szczególne jolki;-). Teraz, to już żadna zabawa, wszystko można znaleźć w sieci.
Odgrażałam się niedawno prezentując swoja frywolitkową serwetkę>>, że sobie kiedyś zrobię zdecydowanie większą na stół do pokoju. Takie sobie czcze gadanie, tym bardziej, że w bardzo dalekich planach miałam wymianę swojego trzydziestoletniego, rozlatującego się już z lekka owalnego stołu (perelowska sklejka:-)) na porządny, prostokątny i rozkładany stół, który w razie potrzeby pomieści trochę więcej niż sześć osób. Plany jak to plany, lubią się zmieniać niekoniecznie zgodnie z naszymi  założeniami. Zupełnie niespodziewanie zostałam właścicielką nowego stołu kilka dni temu...
Nie przepadam za nakrywaniem stołu obrusem na co dzień (stary stół niestety tego wymagał:-)), więc koniecznie potrzebuję fajnej serwety, najlepiej szydełkowej albo jeszcze lepiej frywolitkowej, bo takie lubię najbardziej. Prędzej czy później, a raczej później;-) coś tam sobie wymyślę, a doraźnie postanowiłam chociaż zadbać o coś, co pozwoli dopełnić mojej domowej tradycji i ustawić na stole świeże kwiaty, bez obaw o zniszczenie  blatu.
Uplotłam sobie po prostu okrągłą podkładkę, dość sporą (40 cm średnicy) w neutralnych kolorach pasujących w zasadzie do każdego wnętrza. Z troski o nowiutki blat od spodu podkleiłam filcem. Przyznam, że wygląda bardzo prosto i minimalistycznie, ale w sumie nawet mi się podoba i jako doraźne rozwiązanie chyba może być...




A jak już znajdę lub zrobię odpowiadającą mi serwetę, to myślę, że z powodzeniem wykorzystam moją serwetową  namiastkę  gdziekolwiek, np. w ogrodzie.




Przyszło mi  do głowy już podczas wyplatania, że fajnie by było wypleść sobie cały komplet gazetowych podkładek np. pod talerze, papier to ponoć dobry izolator...
Ja to mam pojemną głowę, nie nadążam za nią :-)

Pozdrawiam serdecznie :-) 

Ola
Usiądźmy...

Usiądźmy...

O tym żeby usiąść i odpocząć marzyłam dziś cały dzień, ale remont ma swoje prawa. Za to udało mi się wynieść z domu kilka worków rzeczy zbędnych i parę kartonów makulatury ("niezwijalnej" oczywiście;-)) Teraz tylko muszę pilnować, żeby nikt z domowników nie uznał, że "to się jeszcze może przydać"  Jutro, o ile dam radę ruszać rękami i nogami, czeka mnie ciąg dalszy, ale powolutku dostrzegam światełko w tunelu;-)
Dobrze, że mamy olimpiadę, bo nareszcie mogłam przysiąść, pokibicować siatkarzom, a w międzyczasie napisać posta. Chciałam pokazać Wam pracę, którą przygotowałam na kolejną, wakacyjną odsłonę wspólnej nauki decu>>  prowadzonej przez Renię>>  i Justynkę>>. W duszy, a w zasadzie w głowie grało mi mnóstwo pomysłów. Czasu było sporo więc postanowiłam zabrać się w końcu za równie sporą "robótkę", która chodziła za mną od początku wiosny. Szło mi równie opornie jak siatkarzom, ale dla  odmiany mnie udało się skończyć z sukcesem (chyba;-)) zanim na dobre utknęłam w sprawach remontowych.
Dziś zapraszam na ławeczkę;-) Nieraz występowała na zdjęciach ogrodowych i nie tylko, ale po tegorocznej zimie zdecydowanie nadawała się do odnowienia. Tym razem postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce. W trakcie szlifowania starych powłok farby i impregnatu okazało się, że deski siedziska są tak zniszczone, że najlepiej jednak je wymienić. W tym pomógł mi mój osobisty stolarz, ale cała reszta, to ja;-)
To może dość gadania, usiądźmy:-)



 A teraz trochę szczegółów. Są oczywiście postarzające przecierki...



 i trochę transferowych ozdóbek ;-)



Decoupage, to nie jest ani moja mocna strona, ani wielka miłość;-) więc przyznam, że jestem bardzo dumna z siebie. Nie mam zdjęcia całej ławki przed odnowieniem, ale na tej lawendowej fotce widać jak bardzo domagała się odświeżenia...

Marzą mi się jeszcze poduchy, ale mimo wszystko chyba zdecydowanie lepiej maluję niż szyję, więc pewnie po prostu coś kupię, chociaż kto to wie, co mi znowu strzeli do głowy w chwili słabości;-)

Mam nadzieję, że czas i pogoda w końcu pozwolą mi skorzystać z uroków ogrodowej ławeczki jeszcze tego lata, a na razie ławeczkę dorzucam do zabawy...


i wracam do spraw remontowych.

Pozdrawiam:-)
P.S. Gdyby ktoś jeszcze miał ochotę na urodzinowy koszyczek to zapraszam:-)

http://papierolki.blogspot.com/2016/08/mam-trzy-latka.html

Mam trzy latka ;-)

Mam trzy latka ;-)

Bardzo mi zależało, żeby dziś tutaj wpaść chociaż na chwilkę.  Wygląda na to, że się uda, bo do północy jeszcze troszkę czasu zostało ;-) Dokładnie dziś mój blog obchodzi trzecie urodziny. Chyba nie jestem typową kobietą, bo mimo, że szalone czasy młodości mam za sobą, to każde kolejne urodziny celebruję z dużą radością. Życie nauczyło mnie doceniać podarowany czas i  cieszyć się nim, nawet wtedy, kiedy za bardzo cieszyć się nie ma czym;-)  Oczywiście data to tylko symbol, ale te trzy lata pisania i twórczego zakręcenia, a przede wszystkim  spotkań w blogowym świecie (nawet nie tylko blogowym;-)), to jedna z najbardziej pozytywnych historii jakie mi się przydarzyły, więc nie mogłam sobie dziś darować.

Mimo późnej pory, chciałam przede wszystkim Wam podziękować. Za to że jesteście, że dzielicie się ze mną swoim czasem i swoimi pasjami, że znosicie moje postowe gadulstwo i pozostawiacie tak wiele ciepłych słów oceniając moje rękodzielnicze poczynania i  nierzadko zwariowane pomysły.


Bardzo serdecznie dziękuję :-)


Oczywiście na urodziny nie wypada  pchać się bez prezentu, ale ze względów projektowo - remontowych nie bardzo miałam czas, żeby coś specjalnego przygotować, więc obchody będą skromne, jak ja;-) Postanowiłam wczoraj późnym wieczorem wypleść to, co lubię robić najbardziej i co wielu z Was uważa za mój znak rozpoznawczy. Krótko mówiąc, dla tych którzy oczywiście mają ochotę, mam mojego bielonego szaraczka, który na zdjęciu wygląda dość marnie bo niestety nie zdążyłam ze zdjęciem przed zachodem słońca.



Mam nadzieję, że mimo kiepskiej prezentacji kolejna "misunia" Oli powędruje w świat. Jeśli ktoś ma ochotę ją przygarnąć, to niech do końca sierpnia da znać w komentarzu pod postem. Jeśli  tylko czas pozwoli, to postaram się coś do tej pustej miseczki dorzucić;-)



Jeszcze raz dziękuję  i pozdrawiam urodzinowo :-)





Koszyczek ;-)

Koszyczek ;-)

Zalatana jestem... Bo wiecie, jak baba nie ma co robić, to wymyśla sobie remont (tak twierdzi mój tata;-)) Niby na nudę nie narzekam, ale remont i tak sobie wymyśliłam. Pierwszy etap, czyli przekonanie siebie, a przede wszystkim innych, że ten remont jest mi do szczęścia niezbędny, mam za sobą. Teraz trwa etap dla mnie najtrudniejszy, czyli zakupy i  poszukiwania. Bo niby sklepy pełne wszystkiego po brzegi, a tu ciągle jest jakieś " ale może jednak nie to, a może tamto, a może jednak to..." Ja już wolę etap kolejny, czyli ten cały bajzel;-) Postanowiłam dziś dać sobie luz z tymi remontowymi poszukiwaniami i wpaść wieczorową porą do blogowego świata.
Chciałam się pochwalić koszyczkiem, który nareszcie skończyłam. Powstał na życzenie pewnych studentów, z przeznaczeniem "na pranie". Tytułowy "koszyczek" to zdecydowanie największa rzecz jaką do tej pory uplotłam (40 cm średnicy i 60 wysokości). Nie powiem, lekko nie było;-)
Próbowałam dziś strzelić mu kilka fotek i miałam problem, jakoś nie potrafię fotografować takich "obiektów":-) No i słonka znów zabrakło, akurat postanowiło się schować za warstwą chmur, to już powoli norma tego lata, przynajmniej u mnie. Ale koszyk oczywiście pozostał letnio - kolorowy, tak na przekór:-)









W końcu papierowa wiklina to recykling (upcykling?) w najczystszej postaci. W wezwaniu miało się pojawić zdjęcie "przed" i "po" więc zgodnie z wytycznymi:

Przed, czyli stare gazety (nawet bardzo stare, rocznik na okładce 2004;-)), klej, patyczek i lakier...


a po kilkunastu godzinach zwijania, klejenia, plecenia oraz krótkim epizodzie malarskim mamy kolorowy kosz:-)


Pozdrawiam więc kolorowo i zmykam zobaczyć co się dzieje w blogosferze, bo chyba mam spore zaległości :-)


Niezdecydowanie...

Niezdecydowanie...

Nie macie mnie jeszcze dość? Wyjątkowo twórcza jestem ostatnio;-) A wszystko przez to, że jestem niezdecydowana, zupełnie jak tegoroczne lato. W głowie ciągle mam jakieś dziwne pomysły, które koniecznie chciałabym zrealizować właśnie teraz, kiedy mam trochę oddechu od gonitwy zawodowej. Te pomysły dotyczą spraw tak różnych, że sama się ich boję :-) 
Jeśli idzie o robótkowanie, to też nie mogę się zdecydować, szydełko, wiklina, frywolitka, czy może wreszcie decu, które też za mną łazi. No i ogród, zapomniałam o planach ogrodowych...
Dziś skończyłam kolejną chustę, tym razem dla siebie. Z tej samej wełenki co ta>>, bo jak pisałam mam jej spore zapasy. Miała być zwiewna, delikatna i raczej nie za duża, taka "zamotka" na co dzień. Wypróbowałam wypatrzone kiedyś w sieci szydełkowe węzły Salomona, albo jak ktoś woli - węzły miłości:). Mnóstwo materiałów na ten temat znajdziecie w sieci, więc nie będę opowiadać o szczegółach technicznych. Ale ścieg jest naprawdę bardzo prościutki i myślę, że każdy sobie z nim poradzi. Na zachętę mogę dodać, że to ponoć ścieg inspirowany nieskończonymi węzłami celtyckimi czyli symbolami wiecznej miłości. Klimaty celtyckie są mi bliskie, może dlatego mi się spodobał;-)
Czas na efekty podwieczornej sesji. Niestety u nas pochmurno, więc słoneczka tym razem nie udało się złapać i kolory trochę przekłamane. Zdjęć sporo, bo znów się nie mogłam zdecydować, a do tego nie mogę się ostatnio zdecydować, czy wstawiać na bloga zdjęcia duże, czy może pomniejszone;-) Dziś postawiłam na duże...







To jeszcze może węzełki w zbliżeniu...

Mnie się podoba, nawet bardzo;-) i mam oczywiście chętkę na inne kolorki tą samą techniką, bo dzierga się naprawdę fajnie i stosunkowo szybko. Poza tym zużyłam zaledwie połowę 100 gramowego motka Angora Active, więc można poszaleć z innymi wełenkami bez obawy o budżet domowy.

Pozdrawiam serdecznie i wracam do moich robótek, tylko co by tu wybrać na dzisiejszy wieczór...


Copyright © 2014 Papierolki , Blogger